Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Alrun. Czy jeszcze mało ich za mnie błagałeś? Jeśli nie dosyć, proś więcej.
Zmik. Może chorują, może zagłuchli, może są bardzo zajęci, może wreszcie nie chcą ci teraz dać Orli.
Alrun. Co? Tylko ją naprzód dla siebie zabrać? Niech zarazę ujmą w swoje objęcia... Pokaż mi zaraz, gdzie oni siedzą, pójdę do nich... Albo sprowadź ich do mnie... Ja z nich zrobię miazgę!
Przybył drugi posłaniec blady i wycieńczony.
Posłaniec. Przeleciałem pola i lasy jak wiatr i nigdzie nie dostrzegłem ich.
Alrun. A, drugi prosi, ażeby mu łeb zdjąć z kadłuba i osadzić na palu. Możesz przysiądz, że ich nigdzie nie ma?
Posłaniec. Zapewne gdzieś są, ale ja ich odnaleźć nie mogłem.
Alrun. Nie mogłeś, chociaż są. No, to ci wypuszczę z cielska duszę, niech ona ich szuka. (Porwał topór, i zamierzył się na posłańca, który uciekł). Uciekł... Czy i ten przypuszcza, że się ukryje?
Zmik. Nie zabijaj ich, bo wszyscy cię opuszczą.
Alrun. Kogo? Mnie? Czemże ja tu jestem? Najwyższem drzewem w lesie, najbitniejszym bawołem w stadzie, czy ich wodzem? Mnie opuszczą? Kiedy ryknę, to ich zmiotę, jak wicher liście na kupę i zdepczę.
Zmik. Alrunie, jeszcze raz upominam cię, powierz się bogom.
Alrun. Po co ty, głupia bestyo, rozdziawiasz ciągle