Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/051

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Alrun. Zaraz będę zdrów. (Zbliżył się lękliwie posłaniec. Alrun, spostrzegłszy go, zerwał się i zapytał). No i cóż?
Posłaniec. Przewąchałem jak pies, przepatrzyłem jak sokół, przesłuchałem jak zając całą okolicę — nigdzie ich nie odkryłem.
Alrun. I ty śmiałeś wrócić, kiedy ci jeszcze starczyło sił do poszukiwań? Ty nie zdechłeś ze zmęczenia, tylko przyszedłeś tutaj zdrów? (Uderzył go toporem i odciął mu głowę, wołając do ludzi, którzy nadbiegli). Głowę tę zatknijcie na wysokiej tyce przed obozem, ażeby ją zdala widzieli ci, którzy poważą się wrócić sami. Ha, ścierwnik, on myślał, że ja go posłałem na przechadzkę. Ilu ich poszło?
Zmik. Dziesięciu.
Alrun. Postrącam łby wszystkim. Albo nie, każę im wypruć kiszki, zwinąć z nich sznury i powiesić łotrów. Palce zwierają mi się w pięściach, jak zęby w lwich szczękach. Zmiku, daj mi coś, co mógłym[1] zgnieść, udusić, podrzeć, daj mi rzecz mocną i twardą, daj mi człowieka silnego, strasznie silnego, któryby się opierał. Jeśli takim jesteś, powiedz, wyzwij mnie do walki, uderz.
Zmik. Uspokój się. Tego, czego pragniesz, siłą nie osiągniesz.
Alrun. Czemu nie osiągnę, kiedy nie ma nic większego nad siłę? Przecież bogowie dlatego są czczeni, że ją posiadają. Czy byś do nich modlił się i składał im ofiary, gdybyś wiedział, że ich pokonać zdołasz?
Zmik. Właśnie i ty zamiast grozić, błagaj ich.

  1. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — mógłbym