Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/053

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

paszczę, pełną duchów i bogów, kiedy oni z niej ruszyć się nie chcą? Niechże raz puszczą się w pogoń, inaczej podruzgoczę im wszystkie bałwany i opluję im całe niebo!
Zmik. Tak ich srodze obraziłeś, że teraz już nie wiem, czy pomimo ofiar i modłów moich okażą ci swą pomoc.
Alrun. Czemuż nic nie robią? Mam stu niewolników. Może z nich tłuszcz smakować będzie bogom? Każę wszystkich zabić. Potrzeba duchom kobiet? Oddam je. Nie! Albo bogów wcale nie ma, albo mnie uważają za swego wroga, a ciebie za ostatniego durnia, którego modły tyle dla nich znaczą, co skrzeczenie żaby. Widzę, że nikt mi nie usłuży. Gdy wieczorem puszcza się uciszy, rzucę w nią taki straszny ryk, że on całą obleci i Orlę dosięgnie. Nie mogę tej kobiety dotknąć ręką, ustami, dotknę ją i ukąszę głosem. Ach, gdyby ten krzyk płynąc tężał w sznur, który nie oderwawszy się od moich warg, ją by owinął a ona targnęła się, jakże bym ją do siebie przyciągnął!... (Zebrał się tłum szemrzący, w spojrzeniach dziki, w słowach groźny). Co to?
Głosy. — Głodni jesteśmy, jak trzciny wewnątrz puste.
— Głodni jesteśmy, jak doły głębokie.
— Głodni jesteśmy, jak strumienie śród skał płynące.
— Głodni jesteśmy, jak niemowlęta umarłej matki.
— Prowadź nas na wojnę, na zdobycz.