Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie mów tak głośno, bo sprowadzisz złe. Słyszysz? Znowu ryk...
— Ja wcale nie rozumiem, po co duchy mają włazić w zwierzęta, kiedy im lżej i bezpieczniej przelatywać samym. Mogą przecie fruwać i nikt ich nie zabije...
— W każdym razie trzeba im coś zostawić.
— Zmik przyrzekł, że się z nimi załatwi.
— To jedzmy.

Przy trzeciem ognisku.

— Słoniowi dorównywał w mocy. Pamiętam, jak wyciągnął z wody zabłąkaną łódkę, w której siedziało pięcioro ludzi, wziął ją z nimi na ramię i przyniósł do obozu.
— Jednak Alrun rozbił mu głowę, jak łupinę.
— Ba, spróchniały pień wywrócić łatwo.
— Są tacy, co nigdy nie próchnieją i żyją wiecznie. Widziałem wodza Ko-ko-ków. Łeb miał tak wielki, że w jego kudłach dziecko mogłoby się przespać, a on by myślał, że w nie świerszczyk się wsunął. Kiedy raz podczas bitwy zbrakło mu strzał i zaczął ciskać odłamami skały, to nieprzyjaciele pierzchali przed nim jak kurz przed wiatrem.
— Najstraszniejszy jednak był wódz Czarnych Grzechotników. W rękach miał śmierć i więcej ludzi nam zabił, niż trąd. Zdzierał tylko skalpy bród, ażeby nie myślano, że mordował kobiety. Zabranych do niewoli dzieci używał jako przynęty na lwy, na które rzucał się z zasadzki i powalał jednem uderzeniem.