Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/019

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kłamał — nie umiem. Zrobię to jeszcze lepiej — odrzekłem — z moją kobietą. Z twoją kobietą? — ryknął. Tu niema twojej, są tylko nasze, a naprzód moje. Natychmiast jego zausznicy obstąpili mnie, gotowi do napaści. Zdrętwiałem i bezwładny usiadłem na ziemi. A gdy za odchodzącymi Ukor krzyknął: Orla dziś dla mnie! — czułem, że tą kąsającą boleścią, która mnie szarpać zaczęła, muszę zabić jego lub siebie. A on dalej swym gadzim językiem szczypał mnie złośliwie. Już wściekłość wyprężała mi rękę, już dźwignąłem się, żeby go ugodzić, gdy słyszę wysłańców, wracających na czele kobiet z doniesieniem, że ciebie nie ma, że cię prawdopodobnie ktoś z okolicznego plemienia zbłąkaną ukradł. Ja ją znajdę i odbiorę — rzekłem. A idź — powiedział szyderczo wódz — w każdym razie zyskasz, bo jeżeli cię nawet powieszą, będziesz miał bliżej do nieba i prędzej zobaczysz się z przodkami. Naprzód coś mię pchnęło w tę stronę, ale postanowiłem wprzódy obszukać najbliższą okolicę. Obleciałem szerokim kręgiem nasze obozowisko — wypatrując cię i nawołując coraz głośniej. Tylko cisza odpowiadała mi echem mojego głosu. Zmęczony ległem na skraju lasu, bo do gromady wracać nie chciałem, chociaż jej wrzaski buchały niedaleko. Natychmiast oskoczyły mnie upiory i zaczęły przykładać swoje zimne wargi do moich uszu. Jeden mi mówił, że cię zabito i zjedzono, drugi, że cię lwica niesie dla swoich dzieci, inny, chichocząc, szeptał, że pastwi się nad tobą czereda mężczyzn...