Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/018

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wydarł się wreszcie z niej na polankę, gdzie Orla w drżeniu go oczekiwała. Nagie jego ciało było zrysowane gęsto kolcami gałęzi, bujne czarne włosy roztrzepały się bezładnie po ramionach i twarzy, która to miękła głębokiem wzruszeniem, to tężała gwałtowną energią. W ręce trzymał on łuk z kilkoma strzałami, a u przepaski na biodrach, zszytej z grubych i dużych liści, miał przyczepiony toporek. Bose stopy krwawiły mu się paru zranieniami, a płomienne oczy wybuchnęły radością, gdy rozpostarł swe ramiona ku Orli.
Arjos. Żyjesz... ty moja!
Orla. Twoja! Arjosie drogi. Odlatują ode mnie smutki, które mi jak kawki serce obsiadły! Ach, lekko mi przy tobie! Chyba moje życzenia zamieniły się na jaskółki i poleciały uwiadomić cię, dokąd zbiegłam.
Arjos. Nie wiem, czy zostawiłaś za sobą smugę woni, czy szlak jasności, dość, że odrazu chciałem tu pospieszyć, ale zły duch odciągnął mnie na bezdroża.
Orla. Kiedy gromada zauważyła moją nieobecność?
Arjos. Wieczorem. Gdy noc zaczęła spuszczać swoją zasłonę, na drzewach zostało już tylko ledwie parę gniazd nieprzyjacielskich, których nie dosięgły nasze strzały i nie zniszczył pożar. Odsunąwszy się od ognia, który pląsał, huczał i syczał po lesie, oblani jego łuną usiedliśmy za jeziorkiem na łące dla odpoczynku. Wtedy wódz rozkazał: sprowadzić kobiety! Zerwałem się pierwszy, ażeby mi nikt nie zabrał ciebie. Ale Ukor powstrzymał mnie: ty zajmij się przygotowaniem wieczerzy, bo umiesz wywnętrzać barany lepiej od innych.