Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Irena (z ironią). Nie żałuj ich, bo się wkrótce na uroczystości twoich urodzin zupełnie pocieszyły.
Emilia (zbliżając się do Ireny). Moja kochana, jak można być tak obojętną? Ile razy zwrócę ci uwagę na coś uroczego, albo dziwisz się mojej naiwności, albo pokazujesz niedopatrzoną przeze mnie brzydotę. (siada przy niej). Czy cię to czasem nie drażni, że promień słońca składa się z siedmiu kolorów? Tylko bez gniewu; nie bądź zwierciadłem, odbijającem wszystko w karykaturze i wyznaj otwarcie, nie widzisz w tem, jako kobieta, żadnej przyjemności, że możesz się ozdabiać rozmaitemi, zarówno pięknemi barwami, zamiast ciągle trzymać się jednej, najszlachetniejszej?
Irena. Skądże ci to pytanie do głowy przyszło?
Emilia (wesoło). O wyrodna niewiasto! Najważniejsze pytania przychodzą nam do głowy z naszej toalety. To naprzykład, jakiem cię dręczę, zawdzięczam tej błękitnej sukni, która mi dziś wybornie służy. Nie śmiej się filozofko. Natura dała ludziom na to uszy, żeby słuchali mężczyzn, a oczy, żeby widzieli kobiety. Musimy więc starać się o podobanie temu zmysłowi, który nas głównie sądzi.
Irena. Lepszą jesteś, niż się wydać pragniesz.
Emilia. To mnie tylko cieszy. Ale dlaczego jesteś pochmurzona? Czy cię godzina czekania na lekcyę z Henrykiem tak nuży?
Irena (niechętnie). Nie wiem.
Emilia. Przyznać się nie chcesz. Roztropna kobieta,