Strona:Piotr Nansen - Spokój Boży.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dawno padał deszcz. Stąpamy cicho po opadłych liściach. Śmierć na tle zimy, jest jeszcze straszniejszą i potężniejszą. Latem pokrywamy grozę kwiatami — i uśmiechniętą zielenią. Staramy się przedstawić śmierć lepszą, ozdabiając ją darami lata. Zima w surowej postaci majestatu, rozpościera żałobny płaszcz, na każdem drzewie wyciska piętno szkieletu.
Przechodzimy przez ponury, ciemny cmentarz, zgroza śmierci nas nie przeraża; jesteśmy w przymierzu z dobrym Bogiem zniszczenia. Siedzimy nad grobem a Małgosia mówi:
„Pomimo, że mi pan często opowiadał o matce, nie mówił nigdy, jak wyglądała; gdyś ją pan utracił, nie byłeś już tak maleńkim, by nie zapamiętać jej oblicza“.
....„Obraz matki najlepiej zachowany w mej pamięci, nie jest obrazem ostatnich jej dni. Pochodzi z tych czasów, kiedy choroba nie wyczerpała jej sił, kiedy była młodą i piękną — lub mnie się taką wydawała. Widzę ją w pogodny letni dzień, wśród wspaniałego zielonego trawnika. Stała w pośrodku gromadki dzieci wokoło niej igrających. Lekki biały szal spadał z jej ramion... Nie widziałem kobiety, noszącej szal z takim wdziękiem. W ramach ogromnego kapelusza ślicznie wyglądał owal jej twarzy; ciemne, gładko zaczesane włosy odbijały od jasnego i białego czoła. Z jaśniejącemi oczyma stała wpośrodku igrającej gromadki. Nagle usiadł kanarek na jej ramieniu. Uciekający ptaszek szukał u niej schronienia... Nawołując nas do spokoju,