Strona:Piotr Nansen - Spokój Boży.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
V.

Codziennie wędruję po mieście, przechodzę jego ulice wszerz i wzdłuż. Każdy krok dawne budzi wspomnienia. Zdaje mi się, że po własnej podróżuję duszy: cegiełka po cegiełce powstaje we mnie królestwo wspomnień dobrych i jasnych, którym oddawna w ruinę zapaść się pozwoliłem. Stare miasto ze swoim niedzielnym nastrojem lat dziecinnych ożyło we mnie — i zaludniło się mnóstwem ukochanych postaci. Niektóre z nich spotykam na mieście. Starzy nauczyciele, jak ongi idą do szkoły tym samym pospiesznym, drobnym krokiem. Poważni obywatele, których gościnnie uśmiechnięte twarze przypominam sobie jeszcze z dziecinnych zabaw u ich synów. Młodzi, zabiegliwi kupcy, dawno zapomniani przyjaciele o poważnych minach przedstawicieli domów i rodzin.
Wędruję jak Harun Al Raszyd po ulicach Bagdadu. Obserwuję, poznaję, nie będąc ani obserwowanym, ani poznanym. Od czasu do czasu spotykam się ze wzrokiem, spoglądającym na mnie, jak na obcego człowieka. Przy odczytywaniu nazwisk, szyldów sklepowych, budzą się w wyobraźni mojej dawniej znajome postacie. Zdaje mi się, że na tem samem miejscu są sklepy i piekarnie, robotników warsztaty — jakby rozwój i życie starego miasta żadnej nie uległy zmianie. „Dopiero dziesięć lat upłynęło; ty tylko sam przedwcześnie starym jesteś