Strona:Piotr Nansen - Spokój Boży.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

człowiekiem. Sprawiasz wrażenie wędrowca, po długich, długich latach nieobecności powracającego z zaklętej góry — do ukochanej ojczyzny. Właściwie pojąć nie mogę, że nie wszyscy umarli i że nie wszystko uległo zmianie.
Wielu, co prawda, już nie żyje: o śmierci jednych opowiadano mi, o losie drugich domyślam się, nie spotykając ich na zwykłych miejscach. I te postacie wyrastają przed oczyma duszy, ukazują się na kamiennym chodniku, po którym niegdyś stąpały, po którym i ja dziś stąpam; widzę je w swej wyobraźni, nie spotykając w rzeczywistości.
Najwyraźniej widzę obraz nauczycielki, utrzymującej szkołę dla chłopców, lepszych rodzin starego miasta. Otyłej, dobrej, starej niewieście powierzały matki ze spokojem swe pociechy, bo opiekowała się niemi, jak piastunka i najtroskliwsza ciotka. Swojemi pulchnemi paluszkami oswabadzała nas od mlecznych chwiejących się zębów. Do niej bywaliśmy posyłani w chwilach, kiedy bocian dom odwiedzał i wogóle zawsze, kiedy się nas pozbyć chciano. Dzięki jej, byłem pierwszy raz w teatrze. Tym, których rodzice w ograniczonych żyli warunkach — oddawała dwie marki, połowę miesięcznej zapłaty na kupno jakiejś potrzebnej a pożytecznej rzeczy. W tłusty poniedziałek — dla naszej uciechy leżało biedactwo w łóżku aż do południa, byśmy ją budzić mogli rózgami a za to bywaliśmy nagradza-