Strona:Piotr Nansen - Spokój Boży.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stare miasto. Usiadłem na kamiennych schodkach, stojących przed domem, w którym spędziłem dzieciństwo. Przymknąłem oczy nad przelotnie znów ujrzanym obrazem i powstał w mej pamięci rynek, rynek lat dawnych, tak żywo, jakgdybym tylko co go opuścił. Na końcu rynku płynie Ostawa. Nie jest przykrytą, jak teraz, płynie swobodnie przez miasto, między gałęzistemi drzewami i pod mostami. Roi się na niej od mnóstwa małych łódek, tratw (szkut), na których zwykle sprzedają ryby i wyroby garncarskie, w jesieni zaś owoce — wówczas po całym rynku i sąsiednich ulicach roznosi się silny zapach bergamotek. Na drugim końcu rynku góruje dworzec królewski. Tutaj sejmują w letnie popołudnia patryarchowie bocianiego rodu. Każdy stoi na jednym stopniu facyaty, na szczycie — prezydent — i on to zagaja posiedzenie głośnem klekotaniem. Później, po kolei, klekoczą wszystkie czcigodne bociany; te zaś, które się tylko rozmowie starszych przysłuchują, z wielkiego zapału, stawają aż na jednej nodze. Zdarza się często, że zgromadzenie rady zamienia się w kłótnię, w czasie której wszystkie bociany skrzydłem o skrzydło tłuką i klekoczą rozgoryczone. Zdarza się również, że zabiegliwa pani, albo zielonodzioby bociani chłopak między radzących się wsuwają i... zostają tak pobici i wyszturchani, że aż pierze leci.
Stary dworzec królewski! Wielką była nasza rozpacz, gdy zgromadzenie obywatelskie uchwaliło przebudowanie starego zamku na, odpowiadający