Strona:Pilot św. Teresy.djvu/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powinien był zająć się regulowaniem ognia lub obserwowaniem okopów. Nie oddalając się zbytnio od grupy, zostałem nieco wtyle, nieznacznie zboczyłem, spadłem, a potem naraz pionowo runąłem na swą zdobycz.
Jest to bardzo przykra chwila. Czuję gwałtowne uderzenia w pierś tak, że aż mi dech zapiera, nie słyszę już swego upadku, lecz tylko świst motoru. Rzucam okiem na prawo i lewo, obserwując skrzydła. Wszystko w porządku. Podnoszę aparat do poziomu. O, jak to powoli idzie!
A „kiełbasa”? Jest, tam nadole pode mną. Już się zbliżam. Rośnie bardzo prędko, staje się coraz większa. Baczność! Chwała Bogu, karabin maszynowy jest w porządku. Rrrrrryp! Walę jak w bęben: Ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta! Strzelam, nie celując. Ogromna skóra z brzuchem, ozdobionym czarnym krzyżem, łyka mą salwę z bezpośredniej bliskości. A teraz półobrotu wtył i hajda!
Spokojnie, tylko spokojnie! Zbytni pośpiech mógłby wszystko zepsuć. Opanowawszy się, bacznie obserwuję swą maszynę. Warczenie motoru nie pozostawia nic do życzenia. Znajduję się na wysokości siedmiuset metrów.