Strona:Paul Dahlke - Opowiadania buddhyjskie.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ale jaka droga doń prowadziła! Musiał widocznie spaść silny deszcz, tak że biedaczka brnęła miejscami po kolana.
Chwilę stał sługa cicho na brzegu. Słowa jego pani, potęgujące się w duszy jak lawina, rozbrzmiewały mu w uszach. Czyż jego wina była mniejszą od jej winy? Jeżeli ona złamała wiarę małżeńską, on złamał wiarę wobec swego pana. Czyż i on nie powinien zacząć pokuty za swą winę — im prędzej, tem lepiej? Jeżeli zaś ona nie nadbiegnie na czas, to pan jego będzie musiał zginąć dla jego roskoszy. (Że tylko rozkosz wpędziła go w to położenie, o tem co prawda nie wiedział). Jeżeli zaś osiągnie cel — doznawał wrażenia, jak gdyby myśli jak struny w mózgu mu się napinały. Zdawało mu się, jakoby Tathagata sam wołał ku niemu: „Poświęć się!“ Cóż warte jest to życie. Lepiej, niżeli żyć, jest za grzech swój pokutować. „Oddaj to życie, aby sobie za nie inne lepsze kupić“.
Roskosz, wyższa od nocnej roskoszy, zaczęła w nim ożywać, cicha, radosna roskosz — roskosz człowieka, który się zaparł sam siebie. Jeszcze chwilkę stał zatopiony w myślach; potem zaczął jak tropiony zwierz biedz przez pole za kobietą.