Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wić Plassans na prawo. Lecz zapewne wyszli z Alboise po południu a wieczorem przeszli Tulettes.
Czoło kolumny przechodziło teraz wprost przed niemi. W małej armii panował większy porządek, niżeliby się można spodziewać po niekarnym tłumie.
Kontyngens każdego miasta, każdej osady stanowił osobny oddział, oddalony jeden od drugiego o kilka kroków. Zdawało się, że każdy ma dowódcę. Wszystkich razem było ze trzy tysiące. Przesuwali się przed okiem Sylweryusza i Mietty przez promień księżyca, padający na drogę z za gór przeciwległych. Każdy szczegół ich postaci z ubioru uwydatniał się jaknajdokładniej; szli szybko, jakby byli gniewni, zawzięci, groźni.
Mietta, widząc ich tak blizko, przelękła się trochę; blada i drżąca, przytuliła się do Sylweryusza, który cichym głosem wymieniał po nazwisku wielu z przechodzących.
Szli po ośmiu w szeregu. Na czele postępowały dzielne zuchy, o sile Herkulesa a naiwnej ufności olbrzymów. Rzeczpospolita będzie w nich miała obrońców ślepych i nieustraszonych. Na ramionach nieśli topory świeżo wyostrzone i błyszczące.
— Są to drwale z lasu Seille — rzekł Sylweryusz. — Utworzono z nich oddział saperów... na skinienie dowódcy, zuchy te pójdą aż do Paryża, wybijając po drodze bramy miast, jak obalają toporami stare dęby górskie.
Młodzieniec z dumą mówił o sile pięści swych braci. Gdy za drwalami nadeszła banda opalonych i brodatych robotników, rzekł dalej: