Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się w cień; lecz już nie mógł złapać wątku swych myśli. Poczuł, że mu ręce i nogi ziębną, zaczął się niecierpliwić. Wylazł na kamień, by powtórnie spojrzeć do Jas-Meiffrenu; ale tam było ciągle cicho i pusto. Nie wiedząc czem się zająć, by czas prędzej zeszedł, wydobył strzelbę i zaczął odwodzić kurek. Był to długi ciężki karabin, który zapewne kiedyś należał do jakiego przemytnika. Po grubej kolbie i osadzie lufy, można było poznać, że miejscowy rusznikarz przerobił dawną fuzyę skałkową na pistonową. Widzieć jeszcze można takie karabiny po folwarkach, zawieszone nad kominkami. Młodzieniec z upodobaniem bawił się swą bronią; spuścił kilkanaście razy kurek, wsadzał palce w lufę, przyglądał się kolbie. Nareszcie, zagrzany młodzieńczym zapałem, przyłożył karabin do twarzy, mierząc gdzieś w próżnię, jak rekrut odbywający ćwiczenia.
Ósma godzina wybić już musiała, gdy cichy i pośpieszny głosik dał się słyszeć z Jas-Meiffrenu.
— Czy jesteś tam, Sylweryuszu?
Sylweryusz opuścił strzelbę na ziemię i jednym skokiem był na kamieniu.
— Jestem, jestem — rzekł po cichu... — Poczekaj, dopomogę ci.
Jeszcze nie wyciągnął ręki, kiedy na szczycie muru ukazała się młoda dziewczyna; za pomocą morwowych gałęzi wdrapała się zręcznie, jak młoda kotka. Po swobodzie ruchów i pewności, widać było, że jest doskonale obeznaną z tą szczegól-