Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

człowiek spozierał w tamtą stronę z pewną niespokojnością, gdy tymczasem zegar miejski zwolna wybił godzinę siódmą. Policzył uderzenia i zeszedł na ziemię z miną zadziwioną i uspokojoną zarazem.
Usiadł na ławce, jakby się przygotowywał na długie czekanie. Nie zdawało się, by czuł zimno, siedział blizko pół godziny nieruchomy, zamyślony, wlepiwszy wzrok w ciemności nocne. Wybrał sobie z początku miejsce zasłonięte, lecz stopniami księżyc, który wznosił się coraz wyżej, opromienił jasnem światłem głowę jego.
Był to chłopiec silnej budowy, pięknych, charakterystycznych rysów, delikatne jego usta i cera świeża wskazywały wiek młodociany. Nie miał więcej jak lat siedemnaście.
Twarz szczupła, podłużna, wydawała się jakby wyrzeźbiona ręką biegłego artysty. Czoło wypukłe, brwi wydatne, nos orli — nadawały całej głowie cechę nadzwyczajnej siły. Z wiekiem ta głowa przybrać koniecznie musiała kształty kościste, wydatne i chudość błędnego rycerza. Lecz w tym okresie młodocianym, kiedy na twarzy i brodzie zaledwie delikatny puszczał się meszek, ostry wyraz mięko modyfikowały niepewne, dziecinne prawie rysy. Oczy czarne, łagodne, stanowiły słodycz fizyonomii. Nie każdej kobiecie podobałby się ten chłopiec, gdyż nie był pięknym według przeciętnego gustu. W twarzy jego wszakże tyle było gorącego, sympatycznego ożywienia, tyle