Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiał, przyszedł jakby umyślnie, by doznać miłych wrażeń. Już nie skrywał swojej strzelby. Ulica przedłużała się w ciemności poprzerywanej światłemi smugami w miejscach, gdzie odsunięte od siebie bale przepuszczały promienie księżyca. Wszystko, zarazem światło jak i cienie, było uśpione snem cichym i smutnym. Spokój tej ścieżyny z niczem porównać się nie dawał. Młodzieniec przeszedł przez całą jej długość. Na końcu, w miejscu gdzie mury Jas-Meiffrenu kąt tworzyły, zatrzymał się, nasłuchując, czy nie dojdzie go jaki szelest z posiadłości sąsiedniej. Lecz nie nie usłyszawszy, nachylił się, usunął deskę i schował strzelbę pomiędzy drzewa.
W samym rogu leżał kamień grobowy, zapomniany w czasie przenoszenia cmentarza; wsparty na płaszczyźnie nieco pochylonej, stanowił on rodzaj wysokiej ławki. Mech pożerał go zwolna, deszcz kruszył jego krawędzie. Można jeszcze było przeczytać na stronie zachodzącej w ziemię: „Tu leży... Marya... zmarła...“ Resztę czas zatarł.
Schowawszy strzelbę, młodzieniec znowu słuchał, potem wszedł na kamień. Mur był nizki w tem miejscu, położył łokcie na brzegu. Lecz za szeregiem drzew morwowych, stojących wzdłuż muru, zobaczył tylko płaszczyznę oświetloną; grunta Jas-Meiffrenu, płaskie i nagie, rozciągały się pod promieniem księżyca, jak ogromna sztuka bielonego płótna; o sto metrów dalej, dom mieszkalny i oficyny jeszcze jaśniej się bieliły. Młody