Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rażająco czarnym; owszem błyszczały po jego powierzchni płaty białego światła, podwyższając smutny powab głuchej ciszy i zimna.
Młody człowiek zatrzymał się chwilę przy wejściu, rozglądając się z miną nieufną. Z pod jego kaftana wyzierała strzelba na wpół ukryta, której spuszczona lufa ku ziemi połyskiwała czasami. Przyciskając broń do siebie, patrzył uważnie na cienie padające od stosów tarcic, które tworzyły jakby szachownicę złożoną naprzemian z pól jasnych i ciemnych. Pośród placu, na kawałku nagiej ziemi, rysowały się podłużne, wązkie, dziwaczne, kozły traczów, podobne do potwornej figury geometrycznej, skreślonej atramentem na papierze. Resztę placu oświetlonego księżycem przerzynały czarne smugi leżących belek, które, wydając się jakby zdrętwiałe od snu i zimna, przypominały zmarłych dawnego cmentarzyska. Młodzieniec rzucił na pustą przestrzeń przelotne tylko wejrzenie; nie było tam żywej duszy, najmniejszego ruchu, żadnej obawy, żeby kto mógł coś podejrzeń lub podsłuchać. Więcej go zajmowały miejsca ciemne, znajdujące się w głębi placu. Jednak po krótkim namyśle szybko przeszedł przez jego środek.
Dostawszy się do zielonego chodnika pod murem za tarcicami, zwolnił kroku. Tutaj zaledwo już słyszał odgłos własnych stąpań, zmarznięta trawa skrzypiała cichutko pod jego stopami. Ogarnęło go jakieś uczucie błogiego spokoju. Widocznie lubił to miejsce, niczego się tam nie oba-