Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sca, tak przepełnionego ciepłem wzruszających uczuć i powabem samotności. Słodko tam jest marzyć i kochać, chociaż zapewne pod murem leżało niegdyś zbiorowisko kości ludzkich, lecz któż myśli o zmarłych, co spoczywali pod tą trawą? W dzień, tylko dzieci wbiegają za stosy, gdy się bawią w chowanego, zresztą zielona ulica jest pustą. Góruje nad nią, jak i nad całym składem drzewa, nad swawolą dzieciaków i nad cyganami dmuchającymi w ogień — pochylona postać tracza na belce, która odstaje od błękitu nieba i przesuwa się tam i napowrót z dokładnością zegara, regulującego nowe życie powstałe na dawnem polu wiecznego spoczynku. Tylko starzy ludzie, usiadłszy na belkach przy promieniu zachodzącego słońca, gwarzą jeszcze pomiędzy sobą o kościach, które widzieli jak przewożono niegdyś na wózku przez ulice miasta.
Za nadejściem nocy, równina św. Mittra wyludnia się zupełnie; z początku migocze jeszcze gdzieniegdzie gasnący ogień cyganów, nareszcie cienie nawet nikną w gęstej pomroce ciemności. W zimie mianowicie, miejsce to wydaje się złowrogiem.
W pewną niedzielę wieczorem, około godziny 7-mej, młody człowiek wyszedł zwolna z uliczki św. Mittra, przeszedł wzdłuż domów i udał się na plac pomiędzy stosy drzewa. Było to w pierwszych dniach grudnia 1851 r. w czasie mroźnego powietrza. Księżyc w pełni świecił jasno, jak zwykle w zimowych miesiącach, plac przeto nie był prze-