Strona:PL Zola - Rzym.djvu/659

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wo, w nieokreślone czarne przestrzenie rozlewały się wody Tybru, opływając niewidzialne dzielnice miasta uśpionego w pomroce. Naprzeciw, ciągnęło się przedmieście Transtevere a nadbrzeżne jego domy rysowały się niewyraźnie jak blade fantastyczne widmo miasta. Po za niektóremi szybkami migotało tam niepewne, stłumione światło przedzierając się z trudnością przez niemyte nigdy okna. Ponad piętrzącemi się domami Transtevere biegł ciemny pas, oznaczający szczyty pagórka Gianicolo, na którym paliło się trochę miejskich latarni gazowych, rozsianych jak gwiazdy w trójkąty i dziwne figury. Lecz Piotr wpatrywał się w Tybr jedynie, zachwycony jego melancholicznym majestatem. Oparłszy się o parapet kamienny, patrzał na wodę, płynącą wzdłuż nowowznoszonych murów nadbrzeża a mury te były teraz czarne i wydawały się jakiemś potwornem więzieniem, zbudowanem dla olbrzyma. Dopóki światła połyskiwały w oknach nędznych lepianek, piętrzących się po drugiej stronie rzeki, padał od nich płowy refleks na wodę i morował ją w pręgi, lekko drżące i leniwo kołysane. To blade igranie światła na ciemnej rzece darzyło ją życiem pełnem tajemniczości. Piotr patrzał i dumał o przeszłości tej rzeki. Przyszła mu na myśl legenda twierdząca, że nieobliczone bogactwa spoczywają w mulistem łożu Tybru. Za każdem zbliżeniem się nieprzyjaciół a zwłaszcza podczas najazdów hord barbarzyńskich, wrzucano do rze-