Strona:PL Zola - Rzym.djvu/658

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu okazało się dziełem bezpodstawowem. Rozmach był zbyt silny i źle obliczony, nie dotarł aż do celu i, zamiast doprowadzić do bogactwa, wtrącił miasto w przepaściste manowce ubóstwa a w niedokończonych pałacach, będących już tylko wstrętnem, walącem się i skalanem schroniskiem, zamieszkał lud najnędzniejszy, setki żebraków i włóczęgów.
Wieczorem, podczas ciemnych nocy, lubił Piotr spędzać godziny dumania nad brzegiem Tybru, po za ogrodem pałacu Boccanera. Głucha cisza i pustkowie tego miejsca pociągały go tutaj często, pomimo ostrzeżeń Wiktoryi, która utrzymywała, że niebezpiecznie jest tam chodzić po zachodzie słońca. Noc dzisiejsza była czarna jak atrament i puste wybrzeże nad Tybrem tchnęło dziwnie głębokim tragizmem. Żywej duszy tu nie było, ani śladu przechodnia; cisza, ciemność, pustka zalegały do koła. Palisady zamykały całą część wybrzeża psom nawet nie dozwalając przejść tędy, a na rozległym osamotnionym tym placu jeżyły się stosy kamieni, piasku i gruzów, zwiezionych i porzuconych oddawna. Przy jednym z rogów pałacu paliła się latarnia gazowa a światło jej wydłużało złowrogie cienie sterczących desek i nagromadzonych materyałów do budowy murów wzdłuż rzeki. Na prawo, w dali, migotały oddalone od siebie latarnie na moście przy kościele San-Giovanni-di-Fiorentini, oraz światełka w oknach szpitala di San-Spirito. Na le-