Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tego ostatniego obiadu, bo z Wiktoryą, jako z rodaczką, chętnie rozmawiał. Podziwiał zarazem jej prosty a tak zdrowy rozsądek, który ją bronił od poddania się rozpaczy. Zwykła wesołość Wiktoryi była jeszcze przyćmioną smutkiem śmierci Benedetty, którą niezmiernie kochała, lecz nie pozwalając sobie na ból i łzy, nie przestała się krzątać po domu, a liczne zajęcia, jakie miała sobie poruczone, trzymały ją w równowadze. Czynną była i żwawą, bo zgadzając się z losem, który jej wyznaczył być sługą, przywykła do cierpienia i zawsze była przygotowaną do najbardziej niespodziewanych katastrof. Teraz, podając talerze i zmieniając nakrycie, rozmawiała prawie wesoło:
— I powiedzieć, że pojutrze rano pan będzie w Paryżu! Mnie, bo się często wydaje, że dopiero wczoraj wyruszyłam w świat z mojej wioski. Ach, żeby pan wiedział, jak w Auneau jest ładnie! Jaka tam ziemia żyzna! Nie tak jak tu; na tutejszych gruntach nic też nie rośnie, a każdą grudkę ziemi czuć siarką. Ach w Auneau co innego! Wierzby rosną wzdłuż rzeczki, a nad wodą tak chłodno, przyjemnie... Albo w naszym lasku jak ślicznie, nigdzie takiego mchu nie widziałam... A ich drzewa, to co?... Możnaby myśleć, że z blachy są wykrojone, a słońce mają takie głupie, że zaraz na wiosnę spali wszystkie trawy... Oj ciężko mi tu było w pierwszych latach... za deszczem tak tęskni-