Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1068

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chwilę i może chcąc zgłuszyć własny ból serdeny, zawołał z mocą i ogniem pogromcy wojowniczego:
— Książka przez ciebie napisana zasługuje na najsurowsze potępienie! Twierdziłeś przedemną, że uszanowałeś nietykalność dogmatu, otóż pytałem potem sam siebie, w jaki obłęd wpaść mogłeś, by nie zdawać sobie nawet sprawy ze zbrodni, jaką spełniłeś, pisząc bluźnierstwa, z których składa się twoja książka. Ty nazywasz to poszanowaniem dogmatu! Wielki Boże! a toż każda stronica jest tam zaprzeczeniem świętości naszej religii... Czyż nie rozumiesz, że pragnąc nowej religii, tem samem potępiasz istniejącą, jedyną prawdziwą, jedyną dobrą, jedyną objawioną i wieczną. Już to samo wystarcza by twą książkę uważać za śmiertelną truciznę, za jedną, z tych wstecznych książek, które za dawniejszych czasów palono na stosie ręką kata. Teraz wszystko się zmieniło, Kościół przebywa dni ciężkiej próby i książki, twojej podobne, ulegają tylko potępiającemu wyrokowi kongregacyi Indeksu, co je wysuwa naprzód, wskazuje ciekawości zepsutego tłumu, który czytaniem podobnych utworów brnie w zgniliznę, w kał, w zarazę, znamionującą naszą nieszczęsną epokę. Czytając twoją książkę, zdawało mi się chwilami, że słyszę mówiącego naszego kochanego krewnego, wicehrabiego Filiberta de la Choue! I on równie jest poetyczny i zamiłowany w piękności wyrażeń, słowem literat, tak,