Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

napróżno takich któreby mogły przynieść choć trochę ukojenia:
— Błagam Jego Eminencję, by raczyła wierzyć w głębokość mego smutku. Nazawsze zachowam pamięć łask doznanych i zawsze boleć będę nad okropnością nieszczęścia...
Lecs kardynał giestem powstrzymał jego słowa i szepnął wśród płaczu:
— Proszę... nie mów... nie mów... nic...
I zapanowało milczenie. Słychać było tylko głuchy jęk wzdychającej piersi kardynała i powstrzymywane szlochanie Piotra. Wreszcie kardynał zdołał się otrząsnąć z gwałtownej swej niemocy, odjął ręce od twarzy i patrzał przed siebie z wiarą człowieka poddającego się wyrokom Boga. Ponieważ Bóg odmówił spełnienia cudu, ponieważ zsyłał tak niepowetowaną klęskę na ród Boccanerów, to on, kardynał, jeden z najdostojniejszych synów Kościoła, jeden z najwyższych dygnitarzy dworu ziemskiego Boga na ziemi... powinien się poddać i nie dociekać przyczyn znanych tylko niebu.
Milczenie trwało jeszcze czas jakiś, aż opanowawszy się zupełnie, kardynał rzekł głosem naturalnym i z wielką uprzejmością:
— Podobno opuszczasz Rzym, mój synu?... wyjeżdżasz ztąd jutro?...
— Tak, wyjeżdżam jutro, lecz pragnąłbym mieć szczęście módz się dopiero jutro pożegnać z Jego Eminencyą, a zarazem podziękować za Jego nie-