Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żegnał kardynała Sanguinetti, tego wroga, tego niebezpiecznego współzawodnika w ubieganiu się o tron papieski. Widocznem było, że Boccanera ze swej strony jest teraz pełen niezłomnej nadziei, że on sam już tylko pozostał jako kandydat do tyary, tylko jego, księcia Boccanera, a zarazem księcia Kościoła, konklawe jutro ogłosi papieżem.
Gdy się drzwi za Piotrem zamknęły i kardynał spojrzał na tego księdza, będącego gościem domu, a zarazem świadkiem śmierci ukochanych dwojga istot, leżących teraz w pogotowiu do trumny, ogarnęło go wielkie wzruszenie. Osłabł, tracąc całą swą energię i, zatoczywszy się, padł w fotel z wybuchem głośnego płaczu. Piotr, chcąc zadość uczynić przyjętemu obyczajowi, przykląkł dla pocałowania pierścienia na ręku kardynała, lecz ten podniósł go natychmiast i rzekł głosem przerywanym od łkania:
— Nie, nie... siadaj, moje drogie dziecko... siadaj, mój synu... i wybacz mi... lecz muszę trochę ochłonąć.. bo serce mi pęka...
I znów płakał, zaciskając twarz rękoma i siląc na opanowanie bólu.
Łzy napłynęły do oczów Piotra, gdy spostrzegł płaczącym tego dumnego starca, tego nieprzystępnego księcia który teraz był już tylko człowiekiem powalonym nieszczęściem, słabą istotą konającą z bólu. Pomimo, że wzruszenie tamowało mu głos w piersi, Piotr przemógł się i zaczął mówić słowa prawie bez związku, szukał bowiem