Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Prada. Śmiał się i cieszył jak dziecko, albo jak uczony, bo on wiecznie coś czyta, szpera pomiędzy staremi kamieniami i niczego tak nie kocha jak te starzyzny, w których jest podobno cała historya najdawniejszych czasów... Ale otóż do czego doprowadził go jego patryotyzm z przed stu tysięcy lat... Teraz płacze i wiem, że szczerze krwiby z siebie utoczył, byle tych dwoje zmarłych do życia przywrócić... ale teraz po niewczasie... zapóźno... Ten drugi ksiądz, ojciec Lorenza, który był po nim spowiednikiem Benedetty, też tutaj przyszedł... ach, to prawdziwy jezuita... on wszystko odrobił co tamten doprowadził do skutku... Z tą piękną swoją postawą, to prawdziwy orędownik złego... a fałszywy, a układny a podstępny. Ileż to on czasu stracił niepotrzebnie na swoje gadaniny, w których prawdy nie było ni słowa. Takiemu jezuicie chodzi głównie oto, aby szczęścia nie było na świecie... Szkoda, że pan nie widział, jak tu dziś wszedł i jakim olbrzymim znakiem krzyża przeżegnał się, stanąwszy nad temi zmarłemi dziećmi... jak poważnie klęknął! Ale nie płakał... o nie... on się w takie rzeczy nie bawi... z twarzy jego było widać, że sobie myślał, iż Bóg się odwrócił, kiedy spuścił śmierć, tem gorzej dla zmarłych, że zagniewali Boga.
Wiktorya mówiła bez zawiści, lecz jednym tchem, jakby dla ulżenia wezbranemu sercu. Po chwilowem milczeniu, zapytała: