Strona:PL Zola - Radykał.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niechże i tak będzie, pomimo wszystko, co się stało...
Sagnard, uradowany, zawołał:
— Prędko, Felicyo, szklanek! Obejdzie się bez służącej... Cztery szklanki!... I ty się musisz z nami napić także... Ach! mój przyjacielu, jakże to ładnie, że się pan dałeś uprosić... Nie wyobrażasz pan sobie, jaką mi tem zrobiłeś przyjemność... Bo ja, widzisz pan, przepadam za ludźmi z sercem... A pan masz serce!... Ja za to ręczę!...
Tymczasem Felicya szukała w kredensie karafki i szklanek. Straciwszy głowę zupełnie, niczego nie była w stanie znaleźć, aż póki Sagnard nie pospieszył jej z pomocą. Gdy w końcu napełniono szklanki, skupione przy stole gronko trąciło się:
— Na zdrowie!
Damour, siedzący naprzeciw Felicyi, musiał dobrze wyciągnąć rękę, aby dosięgnąć jej szklanki. Spojrzeli na się w tej chwili, niemi, przeszłość zamajaczyła im w oczach. Kobieta drżała tak mocno, że słychać było dźwięk kryształu i ciche dzwonienie zębów, jak w febrze. Nie tykali się już dziś — byli dla siebie umarli — zachowując nadal życie jedynie w wzajemnem wspomnieniu.
— Na zdrowie!
W chwili, gdy wychylano szklanki, z sąsiedniego pokoju doleciały głosy dzieci w ciszy, jaka zapanowała przez sekundę. Malcy bawiły się w najlepsze, krzycząc, parskając śmiechem, uganiając się. W tem zaczęły się dobijać do drzwi: