Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mnie zastał zdrowszą, śmiał się i radował tak wesoło, całując mnie, żem go napominała, by się uspokoił, by nie zamącić spokoju dzieciom, tak głębokie było milczenie naokoło nas... Ah! któżby nam to mógł był powiedzieć, że tak straszne nieszczęście zwaliło się na nasz dom? Była wstrząśnięta, łzy się jej toczyły po policzkach, kiedy się zwróciła do męża, jakby go uspokoić i sił mu dodać chciała. A on też rozpłakał się na widok jej łez, zapominając, gdzie był, namiętnie ją ujął w swe ramiona, pocałował w uniesieniu nieskończonej czułości. Dwoje dzieci podniosło swe niespokojne główki, była to chwila głębokiej emocyi i wielkiej żałosnej dobroci.
— Byłam nieco niespokojna, bo niema pociągu o tej porze — na nowo opowiadać zaczęła sama pani Simonowa. — Ale kiedy spać się położył, opowiedział mi mój mąż przyczynę...
— Tak — tłómaczył Simon — nie mogłem inaczej zrobić, jak pójść na ten bankiet; i byłem niemile zawiedziony, przybywszy na dworzec, gdy pociąg o godzinie wpół do jedenastej przed nosem mi odjechał; nie chcąc czekać na następny aż do północy, natychmiast pieszo wybrałem się w drogę. Sześć kilometrów, to nie tak wiele. Noc była bardzo piękna, bardzo gorąca... Około godziny pierwszej, kiedy się burza zerwała, opowiadałem jeszcze o wieczorze spędzonym, rozmawiałem pocichu z moją żoną, która nie mogła zasnąć na nowo. To