Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go widok, wkrótce jednak zapanowała nad sobą, a na jej czole wystąpiła twarda zmarszczka egoistycznego uporu. Pani Aleksandrowa powstała drżąca i zabrała z sobą Sebastyana, pod pozorem, że musi umyć mu ręce. Ucieczka jej poruszyła Marka, widział w niej potwierdzenie swoich domysłów, że w domu tym panował niepokój od czasu skazania niewinnego. Miałażby prawda wyjść kiedy z tego ciasnego sklepu? Odszedł wzruszony bardziej niż kiedykolwiek, wysłuchawszy, jak pani Edwardowa, chcąc pokryć słabość bratowej, opowiadała mu nadzwyczajne historye: jak pewna podeszła dama widywała często we śnie ofiarę Simona, małego Zefiryna z palmą męczennika w ręku i jak szkoła braciszków, odkąd rzucono na nią podejrzenie, była zabezpieczoną od piorunów, które spadały w sąsiedztwie, nie dotknąwszy jej nigdy.
Raz Marek, przy widzeniu się z merem Darrasem, z powodu jakiejś sprawy administracyjnej, zauważył jego zakłopotanie, gdy go przyjmował w merostwie. Darras uchodził za zdecydowanego simonistę a nawet w czasie procesu otwarcie okazywał swe sympatye. Był jednak urzędnikiem a przez to zmuszonym do zupełnej neutralności. Odrobina tchórzostwa powiększała jego dyskrecyę, lękał się bowiem narażać większości swoich wyborców i stracić mandat mera, z którego tak był dumnym. To też, gdy po ukończeniu interesu, Marek ośmielił się stawiać mu pytania, wzniósł ręce do góry. Zapewniał, że nie ma wła-