Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ka dużych lamp, słabo oświetlało obszerną salę. Na ławkach prasy, gdzie pracowali jeszcze przybyli zewsząd dziennikarze, umieszczono kilka świec, które płonęły jak gromnice. W zadymionej i dusznej atmosferze, wśród wielkich, tragicznych cieni, wszystkie damy wytrwale siedziały na miejscu, cały tłum czekał uparcie, przybierając, w niepewnem oświetleniu fantastyczne kształty. Rozkiełznane namiętności wybuchały w głośnych rozmowach, w ogłuszającym hałasie i rozdrażnieniu; wrzało na sali, niby w gorącym kotle. Kilku simonistów oświadczało tryumfująco, że przysięgli nie mogą skazać. Mimo hałaśliwej owacyi po odpowiedzi La Bissonière’a, antisiinoniści, którzy, dzięki mądrym zabiegom Gragnona, napełniali salę, byli zdenerwowani i drżeli z obawy, aby im się nie wymknęła ofiara. Zapewniano, że budowniczy Jacquin, przewodniczący przysięgłych, zwierzył się przed kimś, iż doznaje, jako sędzia, niepokoju wobec zupełnego braku dowodów. Wymieniano trzech innych sędziów, których wyraz twarzy w czasie rozpraw wydawał się przychylnym dla oskarżonego. Uwolnienie stawało się możliwem. Oczekiwano tedy coraz niecierpliwiej a czekanie wlokło się nieskończenie długo, wbrew wszelkim przypuszczeniom. Wybiła godzina ósma, potem dziewiąta — przysięgli nie wracali. Naradzali się od dwóch długich godzin, nie mogąc zapewne dojść do porozumienia. Niepewność wzrastała przez to jesz-