Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaszedł jeszcze jeden wypadek, który, zalewając goryczą serce Marka, uświadomił go ostatecznie. W tłumie spostrzegł inspektora Mauraisina; przybył znowu z Beaumontu, aby sobie określić drogę postępowania. W chwili, gdy ojciec Crabot przechodził koło niego, uśmiechnęli się do siebie obydwaj i zamienili lekki ukłon porozumiewawczy. Cała potworna intryga, snuta potajemnie od dwóch dni, ukazała się teraz jasno, przy dźwięku dzwonów, bijących na cześć małego nieboszczyka, którego zgon tragiczny starano się wyzyskać.
Nagle, jakaś ciężka ręka oparła się na ramieniu Marka a głos, brzmiący wściekłą ironią, zwrócił jego uwagę.
— A co, mój poczciwy, naiwny kolego, czynie mówiłem? Parszywy żyd, oskarżony o gwałt i zabójstwo, jedzie do więzienia w Beaumont a tymczasem braciszkowie tryumfują!
Był to nauczyciel Ferou, zbuntowany nędzarz, jeszcze bardziej niż zwykle rozbity. Na długiej, kościstej głowie sterczała mu strzecha włosów a szerokie usta otwierał śmiech szyderczy.
— Czyż można ich oskarżać, kiedy zmarły należy do nich, do nich tylko i do ich Boga. A napewno nikt ich podejrzewać nie będzie, teraz zwłaszcza, kiedy całe Maillebois widziało, z jaką uroczystością go grzebali!... Najśmieszniejsze w tem wszystkiem — to brzęczenie tej dziwacznej muchy, tego głupiego brata Fulgentego, co potrąca wszystkich. Jakoś zadużo gorliwości! A widziałeś pan ojca Crabota?