Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Śmierć! Śmierć zabójcy, śmierć bluźniercy!... Śmierć żydowi!
Zlodowaciały, blady i sztywny Simon, stanął na schodach i odpowiedział okrzykiem, który dotąd powtarzał ciągle, jak odgłos sumienia:
— Jestem niewinny! jestem niewinny!
Wtedy wybuchła wściekłość, wzniosła się burza obelg i tłum całą falą sunął, aby porwać nieszczęsnego, powalić go na ziemię i rozszarpać.
— Śmierć, śmierć żydowi!
Policyanci szybko wepchnęli Simona do powozu i woźnica ruszył galopem, on zaś bezustanku, starając się zagłuszyć burzę, wołał:
— Jestem niewinny! Jestem niewinny! Jestem niewinny!
A tłum przez całą główną ulicę pędził za powozem, wyjąc coraz mocniej. Marek został na miejscu; oszołomiony, z sercem ściśniętem, myślał o innej manifestacyi, o pogłoskach oburzających, o wybuchach buntu, które zaszły na niedawnym popisie w szkole braciszków. Dość było dwóch dni, aby przenicować opinię ogólną i przerażony był niezrównaną zręcznością, okrutnym pośpiechem, z jakim manewrowały tajemnicze ręce, nagromadzające tyle mroków. Nadzieje jego rozsypywały się w gruzy, czuł, że prawda gaśnie, że jest zwyciężoną, że grozi jej śmierć. Nigdy jeszcze nie czuł takiego znękania.
Tymczasem pochód żałobny zaczął się szykować. Marek dostrzegł, że panna Rouzaire, która