Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jej przeniknął przez drzwi i płynął po schodach. Prawie niepodobna tu było oddychać, atmosfera była gęsta i przesiąknięta zapachem prochu, pełna dymu, pyłu ostrego, cuchnącego, noc prawie zupełna, którą oświecały błyskawicznie ciemne płomienie strzałów.
— Do wszystkich dyabłów! — krzyknął Weiss — sprowadzają armaty!
Tak było w rzeczy samej. Tracąc nadzieję skończenia z tą garścią szaleńców, którzy im tak długo się opierali, bawarowie zabrali się do zatoczenia działa na rogu placu kościelnego. Skoro dom rozwalą, myśleli, może im się uda przejść. Oblężonych, ten zaszczyt, jaki im czyniono, ta artylerya wymierzona do nich, rozweseliła nadzwyczajnie; szydzili pogardliwie. Ach, nikczemni, gbury podłe wraz ze swem działem! Wawrzyniec, ciągle klęcząc, mierzył starannie do artylerzystów, zabijając ich kolejno; tak że całą obsługę działa wystrzelał i upłynęło pięć do sześciu minut, nim dano z niego ognia. Granat wymierzony zbyt wysoko, przeszedł górą, znosząc kawałek wiązań dachowych.
Ale koniec się zbliżał. Napróżno przetrząsano zabitych, nie było już ani jednego naboju. Wyczerpani, na pół błędni, sześciu pozostali szukali poomacku, czemby mogli rzucać przez okna w nieprzyjaciela. Jeden z nich, wysunął się na zewnątrz, krzyczał, groził pięściami i został poszarpany gradem ołowiu — zostało ich tylko pięciu.