Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/363

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie powstrzymywały już kul; kawałki tynku odpadały od ścian i sufitów, meble trzaskały, ściany szaf pękały, niby pod ciosami toporu. Najgorszem było to, że poczynało brakować amunicyi.
— Szkoda! — mruczał Wawrzyniec — tak doskonale nam idzie!
Nagle Weissowi przyszła myśl do głowy.
— Zaczekajcie!
Przypomniał sobie o żołnierzu zabitym na górze, pod strychem. Poszedł tam, obszukał go, chcąc zabrać naboje, jakie powinien był mieć przy sobie. Cały kawał dachu się zawalił i widział niebo błękitne, przestrzeń wesołego blasku, który wprawił go w zdziwienie. Unikając kul, wlókł się na kolanach. Znalazłszy nakoniec naboje, ogółem około trzydziestu, począł biedz pędem.
Ale na dole, w chwili gdy dzielił się tym nowym zapasem z ogrodniczkiem, jeden z żołnierzy krzyknął i upadł na kolana. Zostało ich tylko siedmiu, a zaraz potem sześciu, gdyż kapral dostał w lewe oko kulą, która mu rozsadziła czaszkę.
Odtąd Weiss nic nie wiedział, co się koło niego dzieje. Wraz z pięciu pozostałymi strzelał ciągle jak szaleniec, zużytkowując naboje, nie przypuszczając nawet myśli poddania się. W trzech małych pokoikach, podłoga była zarzucona szczątkami sprzętów. Trupy zawalały drzwi; jeden ranny, leżąc w kącie, jęczał głosem straszliwym i nieustannym. Krew wszędzie czerwieniała; strumyk