Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/452

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciotce Elżbiecie robiła pończochę. Słyszała regularny ruch drutów ciotki, wpatrując się wciąiż nieruchomie w taflę zwierciadła, w której odczytać chciała tę cichą przyszłość, jaka jej się wymknęła bezpowrotnie. Ale nie widziała nic, prócz własnych ud różowych, różowych bioder, prócz tej dziwnej jakiejś kobiety z różowego jedwabiu, która stała przed nią a której delikatne ciało, obciśnięte w szczelnie przylegający trykot, zdawało się być stworzonem do miłostek pajaców i lalek. I doszła do tego, że stała się wielką lalką, z której rozdartej piersi jeden tylko dźwięk wychodzi. Wtedy, wobec tych potworności jej życia, krew ojcowska, ta krew starego mieszczaństwa, która ją dręczyła w chwilach przesileń ciężkich, ozwała się w niej wielkim krzykiem buntu. Ona, co zawsze drżała na myśl o piekle powinna była żyć w głębi tych ponurych murów i surowości pałacu Béraud. Kto to ją tak obnażył?
I w błękitnawym cieniu lustra zdało się jej, iż ujrzała podnoszące się postacie Saccarda i Maksyma. Saccard, czarniawy, z szyderczym uśmiechem na ustach, o barwie żelaza i zgrzycie kleszczy, na wątłych nóżkach. Ten człowiek był wolą. Od lat dziesięciu widziała go w kuźni, w blaskach rozpalonego do czerwoności metalu, z ciałem popalonem, dyszącego, kującego bez przerwy, podnoszącego w górę młoty o wielekroć przenoszące siły jego ramion, narażającego się na zmiażdżenie w każdej chwili pod ich naciskiem. Rozumiała go te-