Strona:PL Zola - Nantas.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tym razem koniec był nieunikniony. Nantas zadał sobie pytanie, w jaki sposób pozbawić się życia?... Duma jego nie ugięła się przytem ani na włos, uważał śmierć swą za karę dla Paryża. Być siłą! czuć w sobie moc!... i nie znaleźć nikogo, coby nas ocenił?!... coby nam dał pierwszego potrzebnego talara!... Coś podobnego wydawało mu się monstrualnem głupstwem, cała jego istota oburzała się na to. Z kolei żal go ogarnął niezmierny, gdy spojrzał na swe bezużytecznie zwisłe ramiona... Bo przecież nie lękał się żadnej pracy; koniuszkiem małego palca czuł się na siłach poruszyć ziemię; i oto kopnięty do swej nory, pogrążony w niemocy, sam siebie pożerał niby lew w klatce; uspokoił się jednak niedługo, śmierć bowiem wydała mu się czemś wyższem. Słyszał raz, kiedy był jeszcze mały, historyę wynalazcy, co skonstruowawszy cudowną maszynę, strzaskał ją, dnia pewnego, młotem na kawałki, oburzony obojętnością tłumu dla swego dzieła. On to był owym człowiekiem, przynosząc w sobie światu świeżą siłę, niepospolity mechanizm inteligencyi i woli, który zniszczy, roztrzaskując sobie czaszkę o bruk uliczny.
Słońce zachodziło po za wyniosłemi drzewami hotelu Danvilliers; słońce jesieni, którego złote promienie zapalały ogień w zżółkłych liściach. Nantas podniósł się z krzesła, jak gdyby pociągnięty tem pożegnaniem olbrzymiej gwiazdy. Chciał umrzeć, potrzeba mu było światła. Przez chwilę wychylał