Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/496

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ucałował córkę i uścisnął obie ręce Piotra na pożegnanie. Uczyniwszy to, zniknął w tłumie pątników ciągnących procesyą, przecinając ich rzędy w kierunku miasta.
Pozostali teraz sami w zacisznym zakątku pod wielkiemi drzewami. Ona siedziała w swoim wózku, on zaś klęczał na trawie, wsparłszy się łokciem o jedno z kół wózka.
Było im rozkosznie, dobrze. Wpatrywali się oboje w światła procesyi, zatrzymujące się zbiorowo na placu św. Rożańca. Nic teraz nie przypominało jarmarcznego zgiełku, panującego w Lourdes przez dzień cały. Zdawało się, że powiał wiatr z gór niebotycznych i oczyścił miasto, unosząc zapachy i dymy jadła, rozpasaną wesołość niedzielną, rozpalone pyły i całą smrodliwość kramów roztasowanych dziś wszędzie. Pozostała tylko nieskończoność nieba o połyskujących gwiazdach; błoga świeżość tchnęła od Gawy, a wędrowne podmuchy niosły zapachy dzikich ziół kwitnących. Nieskończona głębia tajemnic wytwarzała majestatyczność, otaczającej świat nocy, a z ciężaru rzeczy doczesnych, pozostały jedynie owe tysiączne płomyki palących się gromnic, porównane przez Maryę do dusz cierpiących, a żądnych znaleźć pociechę. Przedziwny panował spokój, pełen bezgranicznej nadziei.
Zdawało się Piotrowi, iż stopniowo zacierają się w jego pamięci wspomnienia przykrych obrazów,