Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/492

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

było ludzi rozmawiających i bawiących się tym pochodem; uzdrowiona cudem roku zeszłego Zosia Couteau, zapominała się teraz i figlowała ze swoją świecą, machając nią jak badylkiem.
Głowy ludzkie wysuwały się wciąż nowe, bez przerwy. Kobiet było znacznie więcej niż mężczyzn. Były między niemi typy pospolite, brzydkie, lecz były również postacie piękne, o czarującym wyrazie twarzy. Głowy te widzialne chwilowo znikały i następowały inne, wciąż nowe, a wszystkie oświetlone fantastycznym blaskiem niesionych w ręku świeczek. Oddawna przeciągał ten pochód, a końca mu nie było. Zauważyli jeszcze wśród tłumu, drobną, nikłą postać czarno przybranej pani Maze; nie byliby jej poznali, lecz właśnie przechodząc w ich pobliżu, uniosła w górę swą świeczkę i ujrzeli twarz smutkiem przejętej kobiety, zalaną łzami cierpienia.
— Patrz, Maryo — odezwał się Piotr, objaśniając — początek procesyi ukazuje się teraz na placu św. Różańca, a jest jeszcze tysiące pątników, przed grotą, oczekujących pójścia w pochód, który tamci już przebyli...
Marya podniosła oczy ku górze i rzeczywiście ujrzała, iż światła wciąż okrążają bazylikę, snując się regularnie, mechanicznie, jakby ich pochód nigdy nie miał się skończyć.
— Ach, ileż jest dusz pogrążonych w smutku! Każdy taki płomyczek niesie ludzka istota,