Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/487

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzających się zdrowaśkach; pienia pobożne płynęły z tak daleka i tak były słabe, jak pierwsze podmuchy wiatru, kołyszącego szeleszczącemi liśćmi drzew, przed nadciągającą i rozszaleć się mającą burzą.
— Miałem racyę, mówiąc, że tylko z góry Kalwaryi można wszystko dobrze widzieć — szepnął pan de Guersaint.
Z uporem dziecka wracał on do poprzednio wypowiedzianej swej myśli, narzekając, że obrano najgorsze miejsce, z którego stanowczo nic nie zobaczą.
— Ojcze, dla czego nie poprobujesz przedostać się na Kalwaryę? Piotr pozostanie ze mną, więc nie kłopocz się o mnie.
A ze smutnym uśmiechem dodała:
— Bądź spokojny, nikt mnie nie wykradnie!
Opierał się zrazu, wreszcie zdecydował się nagle, nie mogąc zapanować nad gwałtowną chęcią zadowolnienia swej ciekawości. Trzeba się było śpieszyć, przecinając ukosem długość trawników. Odchodząc zalecił:
— Ale wy nie oddalajcie się ztąd. Pozostańcie tutaj pod drzewami. Gdy wrócę, opowiem wam jaki z góry miałem widok.
Piotr i Marya pozostali sami, w cichym, spokojnym, pełnym ciemności zakątku, do którego zalatywał zapach róż, chociaż ani jeden krzak nie kwitnął w pobliżu. Milczeli oboje, patrząc na