Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/398

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

głębi duszy wzruszony, zalał się łzami. Czystość obyczajów, na którą skazywał się dobrowolnie, łzami i smutkiem napełniła mu serce.
— No cóż, idziemy?... — zawołał wesoło pan de Guersaint, stanąwszy w progu. Opięty był starannie w szare sukienne ubranie i kończył nakładać rękawiczki.
— Tak. tak, idziemy — odparł Piotr, odwracając się pod pozorem szukania swego kapelusza, rzeczywiście zaś dla obtarcia z twarzy łez i zapanowania nad sobą.
Wyszedłszy na korytarz, posłyszeli basowym głosem odmawiane głośno poranne modlitwy pana Vigneron. Idąc korytarzem, rozminęli się z barczystym, czterdziestoletnim mężczyzną, o starannie przystrzyżonych faworytach. Szedł on śpiesznie, niosąc pakiet spory w ręku, widocznem było, iż pragnął nie zwracać na siebie niczyjej uwagi, a stanąwszy przed swemi drzwiami, otworzył je kluczem, wyjętym z kieszeni i znikł po za niemi, cicho, jak mara.
Pan de Guersaint obrócił się za nim, gdy ich minął, i rzekł półgłosem:
— To ów jegomość samotnie jedzący i pijący w swoim pokoju. Pewien jestem, iż w paczce którą niósł przy sobie, muszą być różne przysmaki, świeżo zakupione.
Piotr udał, że nie słyszy uczynionej uwagi, lękał się bowiem dzielić nieswoją tajemnicę z panem de Guersaint, którego uważał za człowieka