Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przerażający swym składem orszak z chorych złożony postępował wciąż naprzód, podżegany swym rykiem monotonnego hymnu. Szkarada tego tłumu toczyła się wśród piękna letniego poranka, pod niebem promiennem, pomiędzy górami przybranemi w złoto i purpurę, pod cienistemi, zdrowo rosnącemi drzewami, po nad wód górskich kryształem i życiem... Piękno z otaczającej natury płynące uwydatniało jeszcze ohydę ludzkich skazańców, toczonych nieuleczalnemi chorobami skóry, z ciałem często gnijącem, wzdętem bezzmiernie wodną puchliną, lub skręconem i wyłamanem reumatyzmem, odrętwiałem paraliżem; szły potworne istoty o głowach opuchłych, podrygiwali dotknięci tańcem św. Wita, świecili trupiemi głowami suchotnicy, wlekli się epileptycy, schorzali na raka, na rozmiękczenie kości; wyli szaleńcy, bełkotali idyoci, gnomy pokraczne wyłaniały swe wole zamiast ludzkich gardzieli... „Zdrowaś, zdrowaś Maryo!“ — powtarzało się bez przerwy, wzmagając się w swym okrzyku, unosząc na rozszalałych falach całą tę nędzę i ból ludzki ku grocie. Ludzie stawali jak wryci z osłupienia przy zetknięciu się z tym orszakiem, stali tak jeszcze, chociaż orszak ich mijał, bezprzytomni z przerażenia, otrząsnąć się nie mogąc ze zmory duszącej ich jakby w sennem widzeniu, a korowód ludzkich potworów pędził wciąż naprzód!...