Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tragarze, księża, nawet chorzy — śpiewali teraz chórem żałośną koronkę Bernadetty. Wszyscy i wszystko toczyło się przyśpieszonym pochodem, wśród powtarzających się do obłędu zdrowasiek, rwąc wciąż naprzód, jak wezbrany i zalewający potok olbrzymi, unoszący swe fale z grzmiącym łoskotem.
Przy rogu ulicy świętego Józefa i placu de la Merlasse, stała na chodniku rodzina podróżująca w górach dla przyjemności; przybyć tu oni musieli z poblizkiego Cauterets lub Bagnerès. Stali teraz jak wryci, osłupieni z przerażenia. Musiała to być rodzina bogatych mieszczan; świadczyły o tem strojne ich postacie; ojciec i matka ubrani byli poważniej, lecz dwie dorosłe ich córki pociągały oko wykwintną zalotnością jasnych swych sukienek, twarze miały uśmiechnięte, szczęśliwe i wesołe, jak przystało osobom lubiącym się bawić i szukać rozrywki. W pierwszej chwili, napotkany przez nich pochód zadziwił ich tylko, lecz podziw ustępował teraz trwodze, coraz to silniejszej. Patrzeli i jakby oczom swoim niedowierzali; widok straszliwej defilady sprawiał na nich wrażenie potwornego widziadła, napastującego sny ludzi gorączką trawionych, lub średniowiecznego szpitalnego steku schorzałych w czasie jakiejś zarazy spadłej na miasto. Panny pobladły, rodzice tchnąć nawet nie śmieli, sił pozbawieni, by odejść, by nie widzieć okropności chorób wionących przed siebie powietrzem zatru-