Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

biet, przeważnie młodych, odrętwiałe i nieprzytomne miało twarze, cierpiały one na raka w piersiach; inne leżały jak martwe na noszach z oczami smutnie utkwionemi w niebo; przysłuchiwać się one zdawały rytmicznemu pukaniu wrzodów, tworzących się w ich organach.
I tak ciągle i ciągle, nieustającym pochodem snuły się okropności nieuleczalnych chorób i męczarni; nieszczęsne ich ofiary siały przerażenie, wzmagające się groźną liczbą coraz to nowych skazańców. Ten jeden przerażał, a tuż drugi za nim zdwajał przerażenie! Dwudziestoletnia dziewczyna miała twarz ropuchy, a olbrzymie wole staczało się z jej szyi aż do pasa, tworząc jakby śliniak potworny. Przy niej szła niewiasta ślepa, wysoka i sztywno trzymająca głowę o twarzy marmurowo bladej, w której, zamiast oczu, czerwieniły się dwie ogromne rany, sączące krew z zielonawą ropą. Stara jakaś kobieta w stanie zupełnego idyotyzmu, bez nosa, wyżartego głęboko, z bezzębnemi czarnemi ustami, szła, śmiejąc się śmiechem okrutnym, rozlegającym się złowrogo. Wtem, jeden z epileptyków skręcił się konwulsyjnie na swej pościeli, pianą z ust bryzgając i w potworności swej rzucając się na noszach, lecz niezważano na to, nie zwolniono nawet kroku, śpieszono do celu, jakby wicher pędził tę chmarę; poczwary gnały roznamiętnione gorączkową żądzą, unoszącą je ku grocie, w której znaleźć pragnęły odrodzenie swoje.