Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ludzkich, spuszczając się po wilgotnym bruku ulicy. Sunęła defilada i sunęła bez końca, jak niewyczerpana dola nieszczęścia. W nieładzie, w zamięszaniu, wzmagał się wciąż wylew piekielny chorób najpotworniejszych, rzadkich w swej jakości, olbrzymi ilością, wstrząsający odrazą i politowaniem najgłębszem. Wyłaniały się głowy pożerane krostami, czoła z ohydną koroną złośliwej wysypki, nosy i usta, które cierpienie zamieniło w ryje bezkształtne. Choroby dawno przepadłe, uwidoczniały się ku postrachowi ludzkiemu, stara jakaś kobieta pokryta była trądem, inna porosła mchem jak drzewo spróchniałe i w cieniu innych opuszczone na pastwę pasorzytów. Cierpiący na wodną puchlinę, wezbrani jak kadzie pełne wody, chlupotać się zdawali pod narzuconemi na nich kołdrami, opinającemi się na ich brzuchach olbrzymich, podczas gdy z innych wózków i noszy, wysuwały się ręce lub nogi wykrzywione, skręcone długoletnim reumatyzmem. Ciała obrzękłe, okryte pęcherzami, nabierały podobieństwa do worków poszarpanych i napchanych brudnemi, wzdymającemu się szmatami. Jakiś człowiek mający puchlinę wodną w głowie, siedział na wózku, kołysząc wciąż olbrzymią swą czaszką, tak ciężką, że przeważywszy się w tył, jego samego ciągnąć się zdawała. Tam znów młoda dziewczyna, dotknięta chorobą nerwową, drgała przeraźliwie członkami, podrzucanemu niespodzianie, a twarz jej wykrzywiał grymas ru-