Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czegoż chcecie, matko Fétu? — rzekła.
Stara nie zaraz odpowiedziała. Przypatrywała się pokojowi, palisadrowym meblom, obiciom z niebieskiego aksamitu. I z miną pokorną i podchlebną ubogiego szepnęła:
— Jak tu ładnie u pani, proszę mi darować... Mój pan ma taki pokój, ale różowy. Oh! to cała historya! Niech pani wyobrazi sobie, jeden młody pan z dobrego towarzystwa, najął pomieszkanie w naszym domu. Nie chwaląc się, pomieszkanie na pierwszem i na drugiem piętrze bardzo są ładne u nas. W dodatku tam spokojnie! ani jednego powozu, jak na wsi... I tak robotnicy byli ze dwa tygodnie; z pokoju zrobili cacko.
Zatrzymała się, widząc, że Helena słuchała uważniej.
— Ma tam pracować — mówiła znowu więcej jeszcze przeciągle; — mówi, że ma pracować... Nie mamy odźwiernego, pani wie... I to mu się podoba... Nie lubi odźwiernych ten pan, i naprawdę! ma słuszność...
I znowu zatrzymała się, jak gdyby uderzona myśl jakąś.
— Ale prawda! musi go pani znać, tego pana mego... Bywa u jednej z pani przyjaciółek.
— Ah! — rzekła Helena, — blednąc.
— Z pewnością, ta pani tu obok, ta z którą pani była w kościele... Onegdaj była tam.
Oczy matki Fétu zmniejszyły się, śledziła wzruszenie dobrej pani. Ta usiłowała mówić głosem spokojnym.
— Była u niego?
— Nie, rozmyśliła się, może zapomniała czego... Ja stałam we drzwiach. Zapytała mię o pana Wincentego; ale potem zasunęła się w dorożkę, wołając na woźnicę: Za późno, wracaj... Oh! to bardzo żywa pani, bardzo miła bardzo wielka. Dobry Bóg niewiele ma takich pań na świecie. Po pani, ona pierwsza... Niech Bóg błogosławi was wszystkich.