Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przed chorą, oparłszy się o framugę, płakała, patrząc na niego; jednego dnia, kiedy sądziła, że już ją utraci, nieszczęśliwa, zrozpaczona, długo okiem goniła wznoszące się dymy piekarni wojskowej. Często także, w chwilach nadziei radość swą wynurzała przed dalekiemi okolicami przedmieścia. Każdy pomnik przypominał jej jakieś wesołe lub smutne uczucie. Paryż żył jej życiem. Ale szczególnie lubiła go o zmroku, kiedy po skończonym dniu uspokajał się na kwandrans, zapominał się i marzył, oczekując, zanim gaz nie zapalą.
— Co gwiazd! — szepnął ksiądz Jouve. — Miliony ich błyszczą.
Wziął krzesło i usiadł przy niej. I ona podniosła oczy, patrząc na niebo. Konstelacye tkwiły w firnamencie, jak złote gwoździe. Jedna planeta, tuż koło horyzontu prawie, świeciła się jak drogi kamień, a kurzawa niewidzialnych prawie gwiazd zasypała sklepienie iskrzącym się piaskiem. Wóz powoli się obracał, podnosząc w górę hołoble swoje.
— Patrzcie — rzekła z kolei — ta mała niebieska gwiazdka z tej strony, widzę ją każdego wieczora... Ale zachodzi już, co noc osuwa się niżej.
Teraz ksiądz nie przeszkadzał jej już. Czuła go obok siebie jako jedno więcej źródło uspokojenia. W długich przerwach milczenia zamienili z sobą słów kilka. Dwa razy zapytywała go o nazwy gwiazd; zawsze widok nieba zaciekawiał ją. Ale on wahał się z odpowiedzią, nie wiedział.
— Czy widzicie — pytała — tę piękną gwiazdę, co tak błyszczy?
— Na lewo, nieprawdaż? — mówił — obok innej, nie tak wielkiej, zielonawej... Tak wiele ich jest, zapomniałem.
Zamilkli z oczami wzniesionemi, olśnieni i przejęci lekkim dreszczem wobec tej nieskończonej ilości światów, co wciąż jeszcze wzrastała. Po za tysiącami ich ukazywały się jeszcze tysiące w bezdennej głębinie nieba. Nieskończona ta noc światów paliła się spokojnym ogniem drogich