Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i nie usiadł, tylko chodził wokoło młodej kobiety i obrywał z drzew kawałki kory. Helena podniosła oczy, zaniepokojona jego wzruszeniem; potem trochę drżącą ręką szyła dalej.
— Pogoda zaczyna się psuć — rzekła zakłopotana milczeniem. — Dzisiaj jest prawie zimno.
— Mamy dopiero kwiecień — szepnął usiłując mówić spokojnym głosem.
Zdawał się chcieć odejść. Ale wrócił i nagle zapytał:
— A więc wychodzisz pani za mąż?
Pytanie to zdziwiło ją tak. że upuściła z rąk robotę. Była bardzo blada. Największym wysiłkiem woli zachowała twarz marmurową; oczami szeroko rozwartemi, milcząc patrzyła na niego. On znowu błagającym tonem przemówił:
— Och, proszę pani, jedno słówko, jedyne... Czy wychodzisz za mąż?
— Tak, być może, cóź to pana obchodzi? — rzekła nakoniec tonem lodowatym.
On zrobił gwałtowny ruch i zawołał:
— Ależ to niepodobieństwo!
— Dla czego? — rzekła, nie spuszczając z niego oczu.
Pod tym wzrokiem, który mu zamykał słowa na ustach, musiał zamilknąć. Jeszcze chwilę postał, podnosząc ręce do skroni; potem lękając się, by nie popełnił jakiego szaleństwa, oddalił się; ona zaś wzięła się niby spokojnie do roboty.
Ale znikł odtąd cały powab tych wieczorów. Nazajutrz wprawdzie, doktór był znowu czułym i posłusznym jak dawniej, ale Helena mięszała się, jak tylko pozostawała z nim sama. Nie było już owej miłej poufałości, owego pogodnego zaufania, które dotąd pozwalało im być spokojnie jedno obok drugiego, która dawało im niezmąconą niczem, czystą