Strona:PL Zola - Jak ludzie umierają.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rych szkap, padających z wyczerpania w pierwszym lepszym kącie, by w nim dokonać życia. Odpracował swoje sześćdziesiąt lat żywota, więc mógł sobie już iść, skoro do niczego więcej nie jest zdatny, jak tylko do zajmowania miejsca i zawadzania innym.
Dzieci również nie bardzo były chorobą ojca zmartwione. Ziemia oswoiła je z śmiercią; za blizko niej byli bez przerwy, by chcieć jej odbierać starców. Jeden rzut oczu zrana, drugi wieczorem, cóż mogli więcej dla ojca uczynić? Gdyby się stary mimo wszystko podźwignął, byłoby to dowodem, że ma zdrowie nielada. Jeśli jednak zemrze, znakiem to będzie, że śmierć mu już w mięso wlazła. Komuż zaś nie wiadomo, że skoro śmierć raz w człowieka wlezie, niczem jej stamtąd nie wyżeniesz, ni znakiem krzyża ani też lekarstwem. Krowa to się tam jeszcze czasem wyliże — ale człowiek?!...
Wieczorem przywitał Jan dzieci oczyma, z których patrzyło pytanie: o żniwa. Kiedy zaś zaczęli przed nim rachować snopy i cieszyć się pogodą, sprzyjającą zbiórce, radość i jemu zabłysła w źrenicach. Raz jeszcze poruszono sprawę sprowadzenia lekarza, lecz przyjął to takim wybuchem gniewu, że dano temu wreszcie pokój, aby sprzeciwianiem się nie dobić starego. Zażądał jedynie, aby mu sprowadzili Mikołaja, polowego, starego druha z dawnych lat. Ojciec Mikołaj był od niego starszy,