Strona:PL Zola - Jak ludzie umierają.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

liczył już bowiem lat siedmdziesiąt i pięć. Trzymał się jednak do tej chwili prosto niby topola. Przyszedł niebawem i usiadł przy Janie z miną poważną. Chory, nie będąc już w stanie dobyć głosu, wpatrzył się tylko w przybyłego małemi, wyblakłemi ślepkami, Mikołaj zaś utkwił w nim również spojrzenie, nie mając mu ostatecznie nic do powiedzenia. Godzinę całą wpatrywali się tak w siebie obaj starcy bez jednego słowa, dość mając, że się widzą, wspominając zapewne w duszy, w tej chwili, wiele minionych rzeczy z dawnych, dawnych lat. Tego wieczora dzieci, wróciwszy z pola, zastały ojca bez życia. Sztywne zwłoki leżały w tej samej pozie, na wznak, z otwartemi oczyma, zdającemi się patrzeć w górę.
Stary skonał, nie poruszywszy nogą ni ręką, a tchnienie ostatnie, jakie wydała pierś jego sędziwa, uleciało połączyć się z innemi, ponad pola i łąki, w dal. Jak zwierzęta, które czując śmierć blizką, szukają sobie kryjówki, gdzieby się jej mogły poddać z zupełną rezygnacyą, tak i on nie zawołał nawet na sąsiada, załatwiając drobną swą sprawę sam.
— Ojciec umarł — ozwał się Józef, przyzywając tamtych; Antoni, Katarzyna, Kubuś — wszyscy powtórzyli za nim:
— Ojciec umarł.
Fakt ten nie zdziwił ich wcale. Kubuś tylko wyciągnął z pewną ciekawością szyję w stronę łóżka,