Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Jak ludzie umierają.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szarpnięta ostatnim spazmem łkań. Od tej chwili nieboszczyk należy do przedsiębiorcy pogrzebowego.
Lekarze też odeszli, z pochylonemi, stosownie do chwili, głowami, oblekając twarze w smutek. Poproszono w parafii o księdza, który ma siedzieć przy zwłokach. Obaj lokaje dozorują ciała wraz z księdzem, siedząc na krzesłach w postawach sztywnej powagi; to upragniony kres ich trudów. Jeden z nich dostrzegł łyżeczkę, zapomnianą na którymś z sprzętów, powstaje więc i chowa ją do kieszeni, aby najmniejszy szczegół nie psuł dysonansem ładu komnaty.
Z dołu, z dużego salonu, dolatuje tymczasem stuk młotków; to tapicerzy przeobrażają go na żałobną kaplicę. Cały jeden dzień trwa balsamowanie zwłok; drzwi w czasie tej czynności są zamknięte, specyalista balsamujący ciało pracuje nad niem sam jeden wraz z swymi pomocnikami. Skoro nazajutrz rano zniesiono zwłoki hrabiego na dół i stawiono w trumnie na katafalku, miał już na sobie ubranie frakowe a twarz jego posiadała świeżość młodzieńczą.
W dzień pogrzebu pałac napełnia się od godziny 9-ej zrana ludzką wrzawą. Syn i zięć zmarłego przyjmują gości w salonie, na parterze, witając wszystkich milczącym ale uprzejmym ukłonem ludzi, którch nawiedził cios. Cała śmietanka towarzyska przesuwa się przed nimi procesyą, szlachta, wojskowość, magistratura; nie braknie nawet senatorów i członków instytutu.